Pokaż mi swoje auto, a powiem ci, gdzie zostawisz je w krzakach

Kiedyś świat był prostszy. Samochód to był samochód, paliwo to było paliwo, a kierowca – no cóż, każdy wiedział, że to ten, kto trzyma kierownicę i klika przycisk od radia z siłą fizyczną. Dziś? Dziś motoryzacyjna dżungla przypomina Discovery Channel po zderzeniu z TikTokiem.

W jednej chwili jesteś na rondzie, a w drugiej otaczają cię:
– SUViaści – z siedmioma ekranami i czasem reakcji godnym zaspanego leniwca,
– Dieselmani – czciciele momentu obrotowego i dymu, który blokuje słońce,
– Królowe Matizów – z torebką większą niż bagażnik,
– Golfiarze IV – wiecznie w kapturze, wiecznie z planami „swapu”,
– Szanowni Panowie od MG – którzy przy piwie opowiadają o końcówce drążka poprzecznego jak o złamanym sercu,
– oraz pozostałe gatunki kierowców spotykane na naszych drogach.

Bo widzisz, drogi Czytelniku – kierowca to nie tylko osoba w aucie. To postawa, filozofia, czasem nawet religia z własnym kalendarzem przeglądów i świętami ruchu drogowego. W tym artykule ruszymy w teren. Przeprowadzimy ekspedycję przez miejskie dżungle, wiejskie dukty, parkingi pod Lidlem i ronda pełne obustronnej frustracji. A naszym celem będzie jedno: poznać wszystkie najpopularniejsze odmiany współczesnego kierowcy – z przymrużeniem oka, z uśmiechem pod nosem i z klaksonem gotowym do użycia. Zapnij pasy. Nie dla bezpieczeństwa – po prostu ruszamy z górki, a hamulce mogą nie trzymać.

DIESEL – mani

Na pierwszy ogień porozmawiajmy o dieselmanach – legendarnej grupie społecznej, która z dumą głosi chwałę silników wysokoprężnych. Gotowy? To zapnij pasy (koniecznie z logiem TDI), bo ruszamy!
Dieselman: mit, człowiek, dymiący heros – czyli rzecz o właścicielach aut z silnikiem Diesla. Już pachnie ropą i dumą. W każdej społeczności znajdą się jednostki wyjątkowe. Ludzie, którzy nie idą z prądem. Którzy, zamiast zatankować 95-tkę, wybierają drogę czarnego złota – oleju napędowego. Oto Dieselman – postać z pogranicza mitu i rzeczywistości. Rycerz sadzy, strażnik momentu obrotowego, miłośnik stukotu wtrysków. To on, gdy słyszy „diesel”, nie myśli o ekologicznym zamachu na planetę, lecz o niezawodnym silniku 1.9 TDI, który „przejedzie milion, zanim powie papa”.
Ale kim naprawdę jest Dieselman? Co je na śniadanie? Jak żyje? Dlaczego jego Golf IV dymi jak huta w Zabrzu, ale „tak ma być”? I czy jego marzeniem naprawdę jest chiptuning do 190 koni i płomienie z wydechu? Sprawdźmy.

Zawód: Dieselman.
Dieselman nie wybiera drogi. To droga wybiera jego. A dokładniej – parking pod Biedronką, na którym stoi Golf, Passat albo A4 w kolorze „50 odcieni szarości”. Dieselman zna wszystkie wersje silników TDI lepiej niż swoją datę urodzenia. Podczas gdy przeciętny człowiek rozróżnia może dwa typy diesla (działa i nie działa), Dieselman zna różnicę między 1.9 TDI o oznaczeniu ALH a tym z kodem ASZ. Dla niego to jak wybór między Laguną a Megane – jeden się psuje bardziej, drugi jeszcze bardziej.
Nie pracuje w zawodzie? Może i tak. Ale za to pracuje jego auto – ciągnie przyczepy, jeździ po Europie, rozwozi meble cioci Haliny i przejechało 478 000 km, z czego 150 000 bez oleju.

Styl życia – między warsztatem a Orlenem.
Dieselman prowadzi życie pełne pasji. Jego największą przyjemnością nie jest Netflix czy joga o świcie. To dźwięk turbosprężarki, który przypomina mu, że żyje. Gdy ktoś mówi „słyszysz to świszczenie?”, on nie myśli o czajniku, tylko o turbinie przy 2800 obrotów.
Styl życia Dieselmana to połączenie „Zrób To Sam” z „Mam To Gdzieś”. Gdy pada deszcz, a auto nie odpala, on mówi: „To tylko czujnik. Albo EGR. Albo rozrusznik. Albo sterownik. Ale to nic poważnego.” Dieselman zawsze wie, co się zepsuło – choć nie zawsze to naprawi.
Ubiór? T-shirt z logiem VAG. Bluza z napisem „1.9 TDI Legend”. Spodnie – obowiązkowo z plamami oleju i kluczem 13 w tylnej kieszeni. Dieselman nie musi udowadniać, że zna się na autach. Wystarczy, że otworzy maskę – po zapachu spalonego oleju poznasz, że ma diesla.

Dieselman w internecie.
Dieselman żyje również w cyfrowej dżungli. Znajdziesz go na forach motoryzacyjnych z nickiem typu „TdiLord420”, gdzie pisze posty o treści:
„Witam, mam problem z Passatem B5, 1.9 TDI 130 KM. Po odpaleniu słychać stuk, kopci na niebiesko, turbo nie wchodzi. Co robić?”.
Odpowiedzi? Dieselman dostaje 60 komentarzy od innych dieselmanów. Każdy zaczyna się od: „Miałem tak samo, okazało się że to…”.
Internet to też miejsce, gdzie Dieselman publikuje zdjęcia swoich aut po „delikatnym tuningu”. Listwa LED w zderzaku, końcówka wydechu jak rura od odkurzacza, naklejka „No smoke – no fun”. I obowiązkowo – cytat z Paulo Coelho albo „Zaufaj tylko sobie i TDI”.

Wrogowie Dieselmanów.
Dieselman ma swoich antagonistów. Największy z nich? Hybridiarz. Ten, co jeździ Priuskiem i uważa, że spalinowe auto to wróg planety. Dieselman spogląda na niego z politowaniem, przyciąga lewarek bliżej serca i mówi: „A ja mam auto, które jeździ za grosze i sam sobie je naprawię. A ty? Musisz do serwisu po tabletki.”.
Inny wróg? Mechanik, który mówi: „Nie da się tego naprawić.” Dieselman zna 12 kolegów z Facebooka, którzy już to naprawili, i jeszcze taniej. W najgorszym wypadku kupi drugie auto – na części. Bo prawdziwy dieselman zawsze ma przynajmniej jedno auto „na dawcę”.

Przyszłość Dieselmanów – wymierający gatunek czy ewolucja?
Czy Dieselmani wyginą jak dinozaury? Czy elektryki ich zjedzą? Nie tak szybko. Póki istnieją pola, na których trzeba ciągnąć przyczepkę z kartoflami, póki są firmy, które potrzebują niezawodnego auta za 5 tysięcy, Dieselman będzie żył.
A może… ewoluuje? Może kiedyś zobaczymy elektro-Dieselmanów? Tych, którzy zamontują subwoofer w Tesli i przykleją naklejkę „ECO to dla mięczaków”? Czas pokaże.

Na zakończenie, które zostawia ślad (dymny) w pamięci.
Dieselman to nie tylko kierowca. To filozofia życia. To podejście, które mówi: „Nie musi być nowe, ważne że jeździ”. To człowiek, który wie, że czasem trzeba wyłączyć kontrolkę check engine taśmą izolacyjną i po prostu jechać dalej.
Bo Dieselman nie patrzy na litry spalonej ropy – on patrzy na kilometry wspomnień. Na drogę, którą przejechał z rodziną, z chłopakami na ryby, z przyczepką z Ikei. I choć inni go nie rozumieją, on rozumie swoje auto – a ono rozumie jego.
Więc jeśli zobaczysz gdzieś Golfika IV, z końcówką rury dymiącą jak pochodnia – nie oceniaj. Pomachaj. Bo być może to właśnie Dieselman – ostatni romantyk ropy.

Pan SUV – iasty

SUViaści – królowie asfaltu, zawalidrogi ekranowej ery. Czyli historia o tym, jak zblokować cztery pasy i nie poczuć winym.
SUViaści to osobna rasa kierowców. To nie jest kwestia auta. To styl życia. Styl, który można opisać jako: „Jadę, bo mogę. Powoli, bo się nie śpieszę. A co wy wszyscy tacy spięci?”. Posiadają auta o wielkości szafy trzydrzwiowej, z prześwitem większym niż przeciętny polski płot i… refleksie wolniejszym niż aktualizacja Android Auto. Witaj w świecie SUViastych – mistrzów korka, książąt ociągania, cesarzy ruszania spod świateł dopiero po analizie danych z wyświetlacza centralnego.

SUViaści – kim oni są?
To kierowcy SUV-ów, często wyżsi od własnych aut (i to już coś mówi o ich gabarytach). Wierzą w swoją nietykalność. Auto ma kamerę 360°, radar, asystenta parkowania, ostrzeżenie o zmęczeniu kierowcy… Ale nie ma jednego: poczucia, że za nimi też są ludzie. W ich świecie:
– czerwone światło to czas na Instagram Stories,
– zielone to moment: „O, zapaliło się?!”
– a klakson? To agresja społeczna niegodna ich zen.
Ulubiony dźwięk? „KLIK!” zamykanych elektrycznie drzwi bagażnika. Ulubione pytanie? „To diesel czy benzyna?”. Ulubiona odpowiedź? „A tam, to hybryda-mikro-eko cośtam, ale ważne, że LED-y ma.”.

Gdzie żyje Suwiasty?
Habitatem Suwiastego jest miejska dżungla. Osiedla zamknięte, parkingi pod galeriami handlowymi, czasem szkoły podstawowe (gdy trzeba odstawić „młodego” na angielski). Widziany najczęściej przy:
– krawężnikach, które musi pokonać, jakby wjeżdżał na Mount Everest,
– stacjach benzynowych, gdzie z dumą mówi: „18 litrów w mieście? No coś za coś, komfort się ceni”,
– myjniach automatycznych, gdzie jego SUV otrzymuje cotygodniowy „spa day”.
Nie szuka przygód. Ale gdyby coś się wydarzyło, on byłby gotów. (Tylko najpierw musiałby wyjąć wózek z bagażnika.)

SUV jako środek dominacji, nie transportu.
SUV dla SUViasty nie jest pojazdem. To manifest.
Nie jeździ po bezdrożach – on jeździ pod Żabkę.
Nie holuje przyczep – on holuje własne ego.
Nie ma napędu na 4 koła, bo go nie potrzebuje. Ma napęd na pych i uprzywilejowanie.
Każdy SUViaści ma w aucie przynajmniej 7 ekranów, 24 funkcje grzania, masujące fotele i… zero świadomości tego, że za nim ktoś stoi na światłach już trzecią zmianę.

Mistrzowie korka – czyli jak SUViaści uczynili „zielone” kolorem obojętności.
Największe zło? Ruszanie spod świateł.
Zielone światło: cała kolumna aut gotowa.
SUViaści: scrollują playlistę.
Ty: „Kurde, ruszaj!”.
Oni: „Czy puścić Norah Jones, czy może jazz? Hm…”

Efekt?
🚦Zielone miga → oni patrzą
🚦Pomarańczowe → oni myślą o ruszaniu
🚦Czerwone → „Ooo nie zdążyłem…”

I tak oto cztery pasy zakorkowane. Bo jeden SUViasty akurat sprawdzał ciśnienie w oponach na ekranie dotykowym.

Królowie manewrów, Książęta zawracania na 7 razy.
Parkowanie SUVa to spektakl. Ale SUViaści nie stresuje się, że blokuje trzy miejsca. Przecież: „To auto ma swoje potrzeby, nie będę go krępować ciasnotą.”.
Zawracanie? Wymaga przestrzeni – całego skrzyżowania, dwóch wysepek i cierpliwości dziesięciu kierowców z tyłu. Ale SUViaści nie widzi problemu. On ma czujniki i widok z góry – czemu się denerwujesz, człowieku w Yarisie?

Wnętrze SUVa – centrum dowodzenia ludzkością.
SUV to nie samochód – to kombajn medialny. Na jednym ekranie: mapa. Na drugim: kamera z ptasiej perspektywy. Na trzecim: asystent głosowy rozmawia z dziećmi. A na kolanach: Starbucks i bagietka z hummusem. I gdzieś między tym wszystkim: droga. Ale droga nie jest priorytetem. Priorytetem jest ustawienie odpowiedniego nastroju świetlnego, wyboru trybu jazdy (ECO, COMFORT, Leniwiec) i sprawdzenie, czy tapicerka jeszcze pachnie „Skórą Toskanii”.

SUViaści a inni uczestnicy ruchu.
SUViaści nie patrzą w lusterka. To świat ma patrzeć na niego. Masz skuter? Spadaj. Masz rower? Spadaj szybciej. Masz normalne auto? No cóż – „to twoje ryzyko, że nie wziąłeś SUVa, kolego”. Kiedy próbujesz ich wyprzedzić, on nagle „też się spieszy”. Ale tylko przez 20 sekund, potem wraca do 43 km/h i rozważa zmianę zapachu nawiewu.

Na zakończenie: SUViaści – jeżdżą jakby świat był ich rondem.
SUViaści nie są złymi ludźmi. Po prostu… nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak płynność ruchu, logika manewrów, czy respekt dla zegara życia innych ludzi. Ale hej – przynajmniej mają podgrzewane wszystko i ekran, który pokaże im prognozę pogody dla Madery, gdzie i tak nigdy nie pojadą, bo „auto jest za wysokie na prom”. Więc gdy znowu stoisz w korku, światło jest zielone, nikt nie rusza i widzisz przed sobą wielkiego, błyszczącego SUVa z człowiekiem, który właśnie zmienia tryb ambientowego podświetlenia… . Wiedz jedno: SUViasty ma czas. Ty nie. I właśnie dlatego on wygrywa.

MG – mani

MG-Fanatycy to mistrzowie końcówki drążka poprzecznego, lordowie luzu w zawieszeniu, którzy czują się jak rycerze szos. Ich auta to nie tylko maszyny, ale sposób na życie, gdzie każdy zakręt to wyzwanie, a prędkość to pasja. Zawsze gotowi, by z uśmiechem stawić czoła każdej drodze, pozostawiając za sobą tylko szum opon i zapach adrenaliny.

Kiedy brytyjska motoryzacja spotyka polską determinację.
Są na świecie marki, które budzą emocje. Ferrari – zachwyt. Toyota – zaufanie. BMW – lekką agresję. A potem jest MG – marka, która u jednych wywołuje pytanie: „To jeszcze jeździ?”, a u innych czuły dreszcz nostalgii, rozkosz rzadkości i niekończący się monolog o geometrii zawieszenia.
Fan MG to osobnik wyjątkowy. To nie zwykły kierowca. To archeolog motoryzacji, który zamiast spać spokojnie, przegląda schematy tylnego zawieszenia w modelu ZT z 2003 roku. A gdy już znajdzie wymarzoną końcówkę drążka poprzecznego – nie montuje jej od razu. Najpierw… pisze o tym na forum.

Kim jest fan MG?
Fan MG to człowiek, który mógłby mieć cokolwiek – ale postanowił mieć MG. Niekoniecznie dlatego, że to logiczne. Po prostu… bo tak. W jego słowniku są słowa, których nie rozumie nikt inny: „hydragas”, „K-series”, „końcówka drążka poprzecznego z lewym gwintem z modelu MG ZR 160”. To pasjonat, którego największym marzeniem nie jest nowe auto. Jego marzenie to: „Żeby chociaż raz wszystkie czujniki działały jednocześnie. Chociaż raz…”

MG to nie samochód. To filozofia.
MG to brytyjska dusza zamknięta w nadwoziu, które wygląda sportowo, ale często… nie jeździ. A jak jeździ, to nie długo. A jak długo, to nie bez hałasów. Ale za to jakie ma zawieszenie!
Fan MG ma trzy ulubione tematy rozmowy:
– luz na końcówce drążka poprzecznego,
– dlaczego mechanik się nie zna i wszystko zrobił źle,
– luz na drugiej końcówce drążka.
To człowiek, który ma katalog części rozpisany w zeszycie A4, zna numer VIN swojego MG na pamięć i potrafi godzinami opowiadać, jak wymiana tulei wpłynęła na „charakterystykę prowadzenia w średnich zakrętach”.

MG-fan w akcji.
Fan MG najczęściej spotykany jest w garażu. Leży na plecach, pod autem, z latarką w zębach, próbując odkręcić śrubę, która trzyma się auta lepiej niż jego związek. Obok niego:
– kawałek starego drążka (na pamiątkę),
– nowa końcówka – sprowadzana z Anglii przez kuzyna szwagra,
– laptop z otwartym forum: „MG-Rover.org – dział: Zawieszenie i inne smutki życia”.

W wolnych chwilach tworzy tutoriale na YouTube o tytułach:
– „Dlaczego każda końcówka drążka to osobna historia egzystencjalna”,
– „MG ZS: Jak rozpoznać, że już po zawieszeniu”.

Fan MG kontra świat.
Fan MG nie ma łatwego życia. Ludzie go nie rozumieją. Znajomi pytają:
– „A czemu nie kupisz normalnego auta?”.
On odpowiada z dumą:
– „Bo nie byłoby w nim tej brytyjskiej duszy. Ani tego charakterystycznego luzu w lewym kole.”
Mechanicy patrzą na MG jak na przekleństwo. Części są albo niedostępne, albo dostępne, ale w wersji „prawdopodobnie pasującej”. Każda naprawa to przygoda, każda wymiana – filozoficzna podróż w głąb samego siebie.

MG to stan umysłu.
Fan MG wie, że jego auto ma wady. Ale to są jego wady. To on zna każdy pisk, stuk i skrzypnięcie. To on czuje się wyjątkowy, bo na całym osiedlu tylko jego auto… kapie. Zresztą, MG to nie tylko auto. To opowieść. To historia. To:
– popołudnia spędzone na forach,
– godziny szukania tulei pasującej „dokładnie pod mój rocznik”,
– to radość, gdy coś się uda zamontować bez przekleństw. (Choć to rzadkość.)

Wartości, w które fan MG wciąż wierzy.
Fani MG nie wyginą. Choć ich auta – może tak. Ale póki są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, czym różni się końcówka drążka od wersji przedliftingowej z opcjonalnym pakietem sportowym, MG będzie żyć.
Więc jeśli spotkasz gdzieś dziwny samochód, którego znaczek wygląda jak hybryda loga Mazdy i czegoś brytyjskiego, a kierowca właśnie tłumaczy mechanikowi coś o luzie bocznym, nie oceniaj. To nie wariat. To Fan MG – strażnik geometrii, apostoł końcówek drążka poprzecznego, ostatni romantyk Rovera.

Królowe MATIZ – ów

Niepozorne, niepokonane, nie do zdarcia. Już na wstępie pachnie waniliową zawieszką.
Na pierwszy rzut oka – niepozorne. Samochodzik jak z pudełka po zapałkach, silnik o mocy blendera, wnętrze w odcieniu „smutny szary”. Ale nie daj się zwieść. Bo w rękach odpowiedniej kobiety, ten Matiz… to maszyna nie do zatrzymania.
Królowe Matizów nie pytają, czy się zmieszczą. One wiedzą. Nie kombinują, czy „da się to naprawić”. One znajdą sąsiada, który zrobi to za trzy pączki i kawę Inkę.

Kim jest Królowa Matiza?
To nie wiek, to stan ducha. Królowa Matiza to pani, która kupiła auto „po dziecku z Niemiec”, zrobiła nim 170 tysięcy kilometrów i do dziś uważa, że „odpala w sekundę”. Nie boi się świateł, korków ani rond. Ronda to jej terytorium – kiedy ona wjeżdża, reszta grzecznie czeka. Ubiór Królowej Matiza za kierownicą? Okulary przeciwsłoneczne, mimo pochmurnego dnia, futrzana osłona na pas, i torebka na siedzeniu pasażera, która pełni funkcję poduszki powietrznej, lunchboxa i schowka na krzyżówki.

Matiz – auto-legenda.
Daewoo Matiz to auto, które miało być miejskie, tanie i kompaktowe. Wyszło… kultowe. Silnik o pojemności 0.8 litra daje wrażenie, że każda zmiana biegu to modlitwa. Ale w rękach Królowej – ten samochód ma duszę. Każdy dźwięk silnika to opowieść. Każde stuknięcie – znak, że „coś się dzieje, ale niech się dzieje”. Matiz w wydaniu Królowym to często:
– lakier typu „waniliowy budyń z 2002”,
– tylna szyba obklejona naklejkami z podróży (czyli Kołobrzeg 2011),
– zapach: choinka waniliowa + krople lawendowe z apteki.

Królowa Matiza na trasie.
Królowa Matiza nie śpieszy się. Ona dostojnie sunie. 60 km/h to nie błąd – to świadomy wybór. Lewe lusterko? Czasem zbędne. Ona czuje ruch uliczny sercem. Kiedy jedziesz za Matizem i pytasz „co się dzieje?” – dzieje się historia. Bo Królowa:
– właśnie reguluje radio pokrętłem, które odpada w dłoni,
– zerka do schowka po chusteczkę,
– albo właśnie przypomina sobie, że dziś są imieniny Krysi z parteru.
Ale uwaga – nie próbuj jej wyprzedzać na zebrze, na zakręcie, ani na jej osiedlu. Ona zna każdy jego centymetr. I będzie świadkiem w sądzie.

Matiz w naprawie, czyli „mam takiego znajomego”.
Matiza nie oddaje się do warsztatu. Matiza się naprawia domowymi sposobami. Kołpak się zgubił? Wystarczy inny, byle srebrny. Lusterko urwane? Sklejka i trytytki. Auto nie odpala? Królowa już dzwoni do Władzia z piwnicy, który „zna się na wszystkim”. Królowe Matizów mają też swoje święte rytuały: „Jak nie odpala, to trzeba przytrzymać gaz, przekręcić, potem puścić i PUKNĄĆ w deskę – wtedy zapali.”

Parkingowy instynkt zabójcy.
Królowa Matiza potrafi zaparkować wszędzie. Między dwa SUVy, na pochyłym chodniku, za śmietnikiem. Dla niej oznaczenia parkingowe to tylko sugestia. Ona widzi lukę – i już w niej siedzi. Zimą nie odśnieża całego auta – tylko przednią szybę i kawałek bocznej. Bo po co więcej? Przecież i tak „do sklepu niedaleko”. Gdy Ty kombinujesz, czy się zmieścisz – ona już wysiada, zadowolona, z kluczykami w dłoni i torebką na łokciu.

Matiz to nie samochód. To dziedzictwo.
Królowa Matiza nie musi nikomu nic udowadniać. Ona już wygrała – wygrała życie. Bo jej auto:
– odpala bez marudzenia (czasem za trzecim razem),
– pali mało (chyba że na gazie, to w ogóle bajka),
– mieści wszystko: zakupy, dzieci, kwiatka na działkę, czasem nawet 12-litrowy baniak z wodą.
Matiz może być pordzewiały. Może mieć tylko jedno sprawne światło. Ale póki prowadzi go ona, auto żyje. To nie auto – to partner w życiowych przygodach. Więc gdy następnym razem zobaczysz Matiza z naklejką „Jestem z tobą, Jezusie”, firanką na tylnej szybie i siedzącą w środku Panią, która cofa bez lusterka – nie śmiej się. Zdejmij czapkę. Bo to Królowa Matiza. I niech Bóg Cię broni, jeśli zaparkujesz na jej miejscu.

GOLF – iarze

Teraz pora na Fanów Golfa, a dokładniej – tych od Golfa IV, bo nie oszukujmy się – Golfiarz nie uznaje generacji wyższych niż piątka. Szóstka? Zbyt nowoczesna. Siódemka? Zdrada. Ósemka? „To już nie ten Golf, panie.”. Wjeżdżamy z piskiem opon, stukiem rozpadającego się zawieszenia i niskim zawadziastym przodem – pełnym, rozbudowanym portretem Golfiarza, legendy polskich parkingów i niepisanego bohatera przystanków pod Żabką. Golfiarze – kult, który ma czwartą generację i nie potrzebuje więcej.

Jak rozpoznać Golfiarza zanim jeszcze usłyszysz bas z bagażnika.
Golfiarz to nie kierowca. To postać kultowa. Archetyp. To zjawisko drogowe i socjologiczne, które można zaobserwować już z odległości 400 metrów – najpierw widzisz obniżony zderzak szorujący o każdą nierówność, potem LED-y rodem z AliExpress, a w końcu słyszysz subwoofer z bagażnika, który wypycha kręgosłup do szyby. A potem pojawia się on – Pan Golfiarz, często w kapturze (nawet w lipcu), zawsze w sneakersach z płaską podeszwą, z dumą trzymający w ręku smycz z logo VW, na której dynda kluczyk do maszyny jego życia: Volkswagen Golf IV. Silnik 1.9 TDI, „mapa robiona”, „jeszcze parę rzeczy do ogarnięcia” – czyli klasyka gatunku.

Golf – więcej niż auto, mniej niż odpowiedzialność.
Volkswagen Golf IV to nie tylko samochód. To ideologia na czterech kołach. Dla Golfiarza to auto:
– nie psuje się, tylko ma chwilę słabości,
– nie cieknie, tylko się poci z emocji,
– nie rdzewieje, tylko dojrzewa jak wino.
Golfiarz zna każdy dźwięk swojego auta. A że każde auto generuje około 48 podejrzanych dźwięków na minutę, to ma pełne spektrum przeżyć akustycznych: od „klekotu TDI”, przez „charczenie końcówki”, po „trzaski deski rozdzielczej przy 4000 obrotów”. Ale on to kocha. Ba! On to sam robił. Z bratem. Albo z „tym gościem od chipów w Markach”.

Styl ponad komfort, czyli Golf musi wyglądać.
Wygląd Golfa to świętość. Golfiarz dba o lakier, przynajmniej od połowy drzwi w górę. Bo dolna część i tak cały czas trze o próg zwalniający. Typowy tuning:
– gwintowane zawieszenie – czyli takie, które zmiękcza kręgosłup do poziomu żelki,
– felgi BBS – nieraz droższe niż samo auto,
– napis „LOW LIFE” albo „Stance is not a crime” na tylnej szybie,
– końcówka wydechu o średnicy puszki po groszku, która wydaje z siebie dźwięki jakby Golf właśnie uczył się śpiewać death metal.
Wnętrze? Często połączenie „fabrycznego wyposażenia” z „elementami z wersji GTI, które kupiłem na OLX od Niemca, co płakał jak sprzedawał”. Na lusterku – zapach wanilii w kształcie liścia. Na desce – czasem LED, czasem mata carbon look. W radiu – Basshunter, Trance z lat 2000 albo… kawałki z YouTube podpisane jako „DRIFT MUSIC HARD BASS”.

Kultura jazdy, czyli człowiek kontra przepisy.
Golfiarz nie przekracza prędkości. On weryfikuje, czy ograniczenia mają sens. Jeśli ograniczenie do 30? On „sprawdzi, czy 70 się da”. Jeśli zakaz wyprzedzania? „Ale przecież tam nic nie jedzie!” Jeśli czerwone? „Zielone było przed chwilą, nie zdążyłem się zatrzymać.”. Na światłach – rusza zawsze pierwszy, ale tylko jeśli obok stoi ktoś do „sprawdzenia”, np. Honda Civic lub BMW E46. Wtedy dzieje się magia – obroty w kosmos, TDI ryczy jak wilk do księżyca, a Golfiarz – zaciśnięte usta, wzrok jakby miał właśnie wystartować w Rajdzie Monte Carlo. Golfiarz nie używa kierunkowskazów, bo ma godność. Po co pokazywać, skoro wszyscy i tak wiedzą, że skręca w stronę myjni?

Myjnia, zlot, spot – czyli życie towarzyskie Golfiarza.
Weekend? Plan jest prosty: piątek wieczór – ręczna myjnia (samemu, z detailingiem, z playlistą „Night Drive Vibes” w tle), sobota – zlot lub spot. Najlepiej na stacji paliw, gdzie przez trzy godziny można rozmawiać o:
– felgach,
– turbinach,
– i kto „ostatnio kogo objechał na trasie”.
Rozmowy wyglądają mniej więcej tak:
– Ile ci pali?
– Zależy. Jak lecę bokiem to więcej.
Ale prawda jest taka: leci bokiem tylko wtedy, gdy wpadnie w poślizg na śliskim betonie pod Biedronką.

Kiedy Golfiarz mówi „Sprzedam”, ale i tak nie sprzeda.
Czasem Golfiarz wystawia ogłoszenie. Tytuł: „Sprzedam VW Golf IV – projekt, oczko w głowie. Nie spieszy mi się.” Opis:
– „Auto nie jest idealne, ale daje frajdę.”,
– „Na pewno nie oddam za bezcen.”,
– „Sprzedaję, bo szukam czegoś większego, ale jak się nie sprzeda to nie szkodzi, mam sentyment.”.
Prawda? Nigdy nie sprzeda. Prędzej zostawi go jako „auto do ślubu”, niż odda komuś, kto nie doceni „tego dźwięku przy 2500 obrotów”.

Golfiarz to stan umysłu, nie zawód.
Golfiarz nie potrzebuje twojej aprobaty. On nie jeździ dla ciebie. On jeździ dla siebie, dla swojego Golfika, który przeszedł z nim wszystko – maturę, pierwsze wypłaty, pierwsze miłości, pierwsze dźwięki stukającego przegubu. I nawet jeśli auto wygląda, jakby miało za sobą 300 tysięcy kilometrów i cztery apokalipsy, to dla Golfiarza jest bezcenne. Bo w jego sercu Golf IV to nie tylko auto. To legenda. To rodzina. To… „auto, których się już takich nie robi”.

TESLA – nerdy

Ohoho, wchodzimy teraz na teren, gdzie koła się nie kręcą – tylko fruwają, rzeczywistość zderza się z TikTokiem, a wi-fi w aucie działa lepiej niż w twoim domu. Przed państwem – Teslarze, czyli najbardziej cyfrowa sekta drogowa świata, którą Elon Musk zbudował na charyzmie, bateriach i memach.Teslarze – prorocy z Doliny Krzemowej, kierujący cyber-łodzią przez absurdy świata.

Wstęp, czyli jak rozpoznać Teslarza zanim powie Ci, że ma Teslę.
Nie ma drugiego takiego kierowcy. Teslarza poznasz po aurze samozadowolenia, koszulce „I ❤️ AI” i sposobie parkowania – tyłem, powoli, z rozmysłem, przy akompaniamencie stukania palcem w 15-calowy ekran dotykowy. Nie pyta, czy masz prąd. Nie pyta, czy masz pytania. On przybywa, żeby cię zbawić – z benzynowego piekła. Ale zanim usiądzie w swojej Tesli Model 3 lub Y (nigdy S, bo kredyt hipoteczny nie wytrzyma), sprawdzi, czy w okolicy nie ma zbyt wielu anten 5G – bo od nich boli mu dusza.

Tesla – nie auto, to urządzenie na kołach.
Dla Teslarza jego auto to nie pojazd. To telefon komórkowy na sterydach, który przypadkiem potrafi jechać. Zamiast kluczyka – aplikacja. Zamiast silnika – software. Zamiast emocji – aktualizacja firmware’u. Zamiast osobowości? Elon Musk.
Bo Tesla nie jedzie szybko. Tesla „dostarcza emocji dzięki liniowej charakterystyce momentu obrotowego”, co po ludzku oznacza, że przypadkiem przyspieszyłeś do 100 km/h zanim przeczytałeś ten przecinek. W środku? Jeden ekran. Wszystko sterowane z tabletu. Klimatyzacja? Ekran. Wycieraczki? Ekran. Otwieranie schowka? Ekran. Zamknięcie bagażnika? Komenda głosowa. A jak nie działa – to masz 8 opcji restartu, 5 forów pomocy i 30 stron fanpage’y, które ci wytłumaczą, że „to nie bug, to feature”.

Teslarz – człowiek, który przeczytał wszystkie tweety Elona.
Teslarz nie mówi o samochodzie. On głosi. „Tesla zmieniła moje życie.” „Nie muszę już tankować.” „Autopilot mnie rozumie lepiej niż moja dziewczyna.” „Trump powinien kupić Teslę, może wtedy nie gadałby takich głupot…”. No właśnie, bo Teslarz żyje w nieustannej walce światopoglądowej. Z jednej strony – Elon. Geniusz, wizjoner, artysta cyfrowego chaosu, który w jednej dobie: ogłasza wojnę z SEC, tweetuje memy z Pepe, dymi z jointa na streamie, wprowadza aktualizację, która… przypadkiem zablokowała wszystkim bagażniki. Z drugiej strony – rzeczywistość USA, gdzie Trump znowu coś podpisał, co nie wiadomo czy dotyczy klimatu, TikToka, czy czapek z napisem „MAKE FOSSIL FUEL GREAT AGAIN”. A Teslarz siedzi między tym wszystkim jak Neo w Matrixie, z ładującą się baterią i niegasnącym przekonaniem, że świat to sandbox Muska.

Styl jazdy – czyli kiedy auto wie lepiej niż kierowca.
Autopilot Tesli ma swoje zasady. Niektóre logiczne. Większość – z kosmosu. Czasem zwolni przy billboardzie z psem. Czasem skręci, bo drzewo „przypominało pas ruchu”. Ale Teslarz się nie boi. On ufa. On wie, że jeśli Elon chciał, żeby tak skręciło – to pewnie miało tak być. Na skrzyżowaniach? Teslarz rusza powoli, bo czyta maila i zmienia temperaturę klimatyzacji przez aplikację. Na rondzie? Kręci głową z politowaniem – bo „te analogowe auta” z silnikami… pfu!… paliwa kopalne! W korku? Czeka spokojnie. W końcu ma Netfliksa na ekranie.

Świat według Teslarza.
W oczach Teslarza:
– właściciel diesla = człowiek jaskiniowy,
– SUV = zbrodnia ekologiczna,
– MG = „a to nie jakiś chiński Golf?”
– Matiz = „to jeszcze jeździ?!”
– fani Trumpa = „węgiel w ludzkiej formie”.
Z kolei dla Teslarza świat powinien być:
– w 100% elektryczny,
– z zakazem posiadania aut spalinowych po 2026,
– z ładowarkami co 20 metrów,
– a każde rondo powinno mieć łagodny zakręt – bo Autopilot się gubi na ostrych.

Na koniec: Teslarz nie prowadzi auta – on zarządza przyszłością.
Teslarz nie jest kierowcą. To early adopter rzeczywistości, która jeszcze nie nadeszła, ale już zdążyła mieć opóźnienie z powodu aktualizacji. Żyje w świecie między geniuszem Elona a paranoją Elona. Między Trumpowym chaosem a Teslowym ładem. Między memem a rzeczywistością. Ale jednego możesz być pewien: Niezależnie od poglądów, ceny energii, inflacji i wojny w TikToku – Teslarz ci powie, że „to i tak lepsze niż Golf IV”.

HYBRYDOWCY – Zieloni Rycerze

Ah, fanatycy hybryd – grupa, która wierzy, że ich pojazdy to prawdziwi obrońcy planety, choć czasami są bardziej złożeni niż ekologiczna dieta bezglutenowa. Mówiąc krótko – ci, którzy kupili iluzję, że ich samochód to nowy superbohater w walce z globalnym ociepleniem, ale bez kaptura i z Android Auto. Przygotuj się na prawdziwą opowieść o magii łączenia silnika spalinowego z elektrycznym, które w teorii miało zbawić świat, a w rzeczywistości… cóż, no cóż – zmieniło się w rodzaj zjawiska drogowego. Fanatycy hybryd – ekologiczna rewolucja, która nigdy się nie zaczęła

Hybrid? Może to jednak lepsze niż diesel… .
Jeśli masz hybrydę, to już wiesz, że wkraczasz na pole bitwy o planetę. No, przynajmniej tak myślisz. Gdy kupowałeś swoje auto, jeszcze przed podpisaniem umowy, powtarzałeś sobie w głowie: „To auto to nie tylko kawałek blachy. To manifest. To deklaracja, że ja, jako konsument, nie będę już wspierał tego wstrętnego węgla! Będę jeździć w zgodzie z naturą!”. Tak, niestety – to dokładnie ta sama filozofia, która doprowadziła do pojawienia się Twojego „eko-bohatera” w postaci Toyoty Prius. Znowu ten sam klasyczny błąd: za dużo optymizmu, a za mało prawdy.

Hybryda – ekologiczna kula śnieżna, która zatrzymuje się w martwym punkcie.
Każdy fan hybryd zaczyna swoją podróż od przekonania, że oto znajduje się na szczycie ekologicznego Olimpu. Gdy stajesz na światłach i widzisz, jak Twoje auto elegancko wyłącza silnik spalinowy, czujesz się jak bohater walki o przyszłość planety. Ale gdy nagle zaczynasz przyspieszać, a silnik spalinowy włącza się ponownie, zdajesz sobie sprawę, że zbyt długo wierzyłeś w magię – a raczej w iluzję. Bo oto tajemnica: Silnik elektryczny w hybrydzie to tylko sztuczna błyskotka. To jak przyprawa, która ma na celu ukrycie faktu, że Twój silnik spalinowy i tak przez większość czasu pali paliwo, a samo auto wcale nie jest takim ekologicznie czystym wyborem, jak Ci wmawiają w reklamach. To bardziej jak dodanie „eco mode” do silnika odrzutowego – efekty są, ale nie takie, jakbyś chciał.

Hybryda to nie Tesla – czyli jak oszukać własne sumienie.
Początkowo wszystko wydaje się super – możesz włączyć tryb EV, który pozwala Ci jechać na elektryczności przez około 2,5 metra (to średnia odległość na parkingu przed supermarkecie). To tak, jakbyś miał czołg, który tylko od czasu do czasu postanawia być hulajnogą. Oczywiście fanatycy hybryd nie patrzą na to z tej strony. Oni widzą siebie jako eko-wojowników, którzy biorą udział w wielkim ekologicznym eksperymencie. Oni jeżdżą tymi swoimi hybrydami z dumą, wiedząc, że:
– zgubili ten jeden guzik na torbie eco,
– zaoszczędzili kilka groszy na paliwie,
– używają wtrysku wodoru do poprawy wydajności – o którym nikt nigdy nie mówi w reklamach.
A najgorsze jest to, że auto zaczyna się wyłączać z silnikiem spalinowym wtedy, kiedy akurat nie jest to wygodne. Jaki to sens? Kiedy naprawdę trzeba przyspieszyć, silnik spalinowy włącza się z powrotem i zaczynasz słyszeć dźwięk tego samego silnika, który ma więcej wspólnego z BMW X5 niż z Teslą.

Szumne deklaracje – czystość? Niekoniecznie.
„No ale w końcu te hybrydy są czystsze! Co za różnica, że wciąż masz silnik spalinowy? Ostatecznie mniejszy, bardziej efektywny i tak dalej.” I tu wkraczasz w strefę komfortu: sam przed sobą tłumaczysz, że jakby to rozłożyć na czynniki pierwsze, to przecież hybryda robi coś dobrego. Ale w praktyce… . Jasne, hybrydy spalają mniej paliwa, ale wciąż go spalają. A teraz jeszcze zapiszmy to w tabelce:
– elektromobilność: Tesla – w pełni elektryczna, nic się nie psuje,
– Hybryda: kiedy jej system przełącza się na spalinowy silnik, czujesz się jak… właściciel stacji benzynowej.
Więc w sumie nie jesteś ekologiczny, tylko bardziej jak przejście między „oszczędzaniem paliwa” a „świadomością, że i tak to wszystko jest tylko połowiczne”. A najgorsze, że jak zapytasz swojego kolegę Teslarza, to on zacznie Ci tłumaczyć, że „hybrydy to już przeszłość, on jeździ bez węgla, bez grzania silnika, po prostu elektrycznie”. A ty wciąż jeździsz na tym pół-elektrycznym „gadżecie” na kołach.

Prawda o zużyciu – „No dobra, ale to nie jest tak źle…”.
To ten moment, kiedy Twój fanatyzm hybrydowy zderza się z rzeczywistością tankowania. Wiesz, że wciąż musisz odwiedzać stację paliw, ale czujesz się jakbyś złamał przysięgę: „Zawsze kupuję tylko 95-oktanową… a teraz to już nie wiem, co myśleć.”. Twój samochód, który miał być rozwiązaniem na zanieczyszczenie środowiska, wciąż spala te same paliwa, ale na mniejszą skalę. Kiedy włączasz tryb jazdy w mieście, widzisz ten magiczny symbol „EV”, który działa przez 300 metrów, i jesteś pewien, że uratowałeś świat. Ale potem wracasz na obwodnicę, a Twój samochód znowu zamienia się w latający piec w gazie.

Hybryda: rozwiązanie, które nie rozwiązuje niczego.
A mimo to, hybrydy mają swoich oddanych fanów, którzy z ręką na sercu wierzą, że „to już naprawdę koniec węgla” i “wszyscy teraz jeździmy na energii słonecznej”, chociaż tak naprawdę ładowanie akumulatorów odbywa się w połączeniu z wytwarzaniem energii z węgla w Polsce. W końcu, hybryda jest jak optymizm o poranku, który zderza się z rzeczywistością popołudnia. Niby jesteś zielony, ale po dwóch godzinach na autostradzie – zaczynasz wątpić, że wszystko to tylko sztuczna iluzja sprzedawana na „ekologicznym” rynku. A potem? A potem… znowu ten sam śmiech, kiedy rozmawiasz z Teslarzem, który wciąż ci powtarza, że hybrydy to przyszłość, ale ta przyszłość nie nadeszła.

TAKSÓWKARZE – kultura opcjonalna

Aaa, taksówkarze – grupa, która łączy w sobie klasyczną mądrość drogi, niepowtarzalny zapach waniliowego drzewka zapachowego i… no, pewne specyficzne podejście do porządku. Taksówkarze to bohaterowie codziennego ruchu ulicznego, którzy przez lata doszli do perfekcji w sztuce bycia niewidzialnymi w korkach i udawania, że są mistrzami rozwiązywania wszelkich problemów na trasie. Jeśli chcesz dowiedzieć się, jak się czuje osoba, która z natury ma w swoim aucie pełno worków po kebabach, butelek po energetykach i tego jedynego, niepowtarzalnego zapachu – to zapraszam do krótkiej lektury o taksówkarzach – bohaterach naszych czasów i mistrzów bałaganu.

Czystość? To nie dla mnie.
Wchodzisz do taksówki i nagle czujesz, jakbyś przekroczył granicę między rzeczywistością a inny wymiar. Dźwięk drzwi zamykających się na zatrzask jest jak powitanie w krainie pełnej zapachów, gdzie wanilia miesza się z chipsami, a nad wszystkim unosi się tajemniczy aromat nieznanych substancji. Gdy siadasz na fotelu, dziękujesz sobie w duchu, że nie zapomniałeś o wzięciu rękawiczek. Bo wiesz, że tego dnia nie będzie ci dane poznać idealnie czystego auta. Taksówkarz ma swój styl, którego się nie zmienia. To styl oparty na życiowej filozofii, która brzmi: „Czystość w aucie? Po co?”.

Drzewko zapachowe – symbol wielkiej tajemnicy.
Gdziekolwiek pojedziesz, drzewko zapachowe to nie tylko dodatek, to wręcz duchowa ikona każdego taksówkarza. A najlepsze? Zawsze wanilia. Nigdy nie jest to coś subtelnego jak cytrusy, miód czy zioła. Nie, nie. Wanilia. Bo to jest zapach zwycięzców. Zaczynasz się zastanawiać, czy to przypadek, że zapach wanilii jest tak wszechobecny, jakby cała sieć taksówek w Polsce była prowadzona przez sekty zapachowe. Zapach ten jest wszędzie, niezależnie od pory roku i stanu technicznego auta. Dlaczego wanilia? Ponieważ taksówkarz to człowiek, który na poziomie podświadomości chce cię przekonać, że podróżujesz w luksusie. A skoro luksus kojarzy się z ciepłem, komfortem i przyjemnymi wspomnieniami z wakacji… to dlaczego by nie wprowadzić atmosfery egzotyki, którą próbuje sprzedać ci w każdym zakręcie? I tak, zamiast zanurzyć się w eterycznym zapachu świeżego powietrza, jesteś otoczony przez waniliowe sztuczne opary, które wkrótce zmieniają się w główny temat rozmowy. Bo przecież każdy taksówkarz ma swoją teorię o drzewkach zapachowych.

Porządek? Co to za dziwne słowo?
Podczas, gdy na ulicach panuje chaos, taksówkarz z gracją i pewnością siebie wprowadza chaos w porządek własnego wnętrza samochodu. Gdy bierzesz miejsce na przednim siedzeniu (przynajmniej udajesz, że nie zależy ci na fotelu pasażera, który od razu wygląda jak po kursie na dzikim zachodzie), wiesz, że wyzwanie zaczyna się już na krok od zaproszenia do środka.

Jeśli przypadkiem zdarzy ci się otworzyć schowek, broń Boże nie próbuj niczego stamtąd wyciągać, bo istnieje duża szansa, że zobaczysz tam spóźnioną kanapkę z kebaba, której nigdy nie powinno się widzieć. I jeśli wierzysz, że to przypadek – to masz też stare gazety, napój energetyczny, który właśnie zmienił kolor na inny, i karton po pizzy, który równie dobrze mógłby służyć za kocyk w trudnych chwilach na parkingu. W końcu zapomnij o standardach. Niezależnie od stanu auta, znowu odpalasz rozmowę o „tym bałaganie, bo to tak w sumie wszyscy żyjemy”, a Taksówkarz zaczyna Ci opowiadać historię, jak jego auto przeszło kontrolę techniczną z dwoma potłuczonymi lusterkami i kołem, które od 5 miesięcy „w sumie nie jest w najlepszym stanie”, ale „nie ma co się przejmować”.

Higiena – jeszcze jedna niespełniona obietnica.
Ale poczekaj, zaraz pojawi się najważniejsze pytanie: higiena osobista. Taksówkarz, który właśnie skończył zmieniać strefy parkingowe, nie ma w zwyczaju myć się po każdej zmianie. To nie jest priorytet. Nawet jeśli na fotelu pasażera leży świeży ręcznik (który pewnie nigdy nie był używany w żadnej okoliczności, bo nie ma szans na dotarcie do niego), to… to wcale nie oznacza, że zapach świeżego mydła będzie Ci towarzyszył. No i oczywiście ten zapach z zakamarków auta – czujesz się jakbyś wszedł do laboratorium zapachowego. „Czuć już nowością? To co to za zapach?”. A taksówkarz odpowiada: „Aaa, to jakby taki zapach, co go moja żona kupiła dwa lata temu z gazetki. Nawet dobrze pachnie!”. Tak, prawie jak zapach starych skarpetek z dżemem. Ale wszyscy jesteśmy przecież tacy szczęśliwi.

Tak, jestem w taksówce, ale nie, to nie jest limuzyna.
Mimo że w każdej reklamie taksówka to synonim luksusu, realny świat wygląda nieco inaczej. Wystarczy, że zadzwonisz po taksówkę, a już wiesz, że wszelkie próby komfortu mają nikłą szansę powodzenia. Zamknij oczy i wyobraź sobie podróż, w której każda kolejna stacja benzynowa staje się bardziej atrakcyjna niż wnętrze taksówki. Ale nie martw się. Przynajmniej masz drzewko zapachowe. Waniliowe.

Taksówkarze: Zawalidrogi na drodze, bohaterowie życia.
Taksówkarze to nie tylko kierowcy. To artystki bałaganu, filozofowie podróży i opiekunowie przestrzeni, która pełna jest zapachów, nieoczywistych skarbów i historii niejednej epoki. Mimo wszystko, taksówkarz to osoba, która z uśmiechem na ustach odbierze cię z dworca, choć jej auto wciąż pachnie jak las w słońcu. Bo w końcu, dla taksówkarza porządek to tylko idea, a na drodze liczy się tylko jedno: kieruj się tam, gdzie serce wzywa, a drzewko zapachowe i kanapki w schowku zawsze będą na miejscu.

POLONEZ – leniwiec zawodowy

Ah, fani Polonezów – to prawdziwi bohaterowie drogi, którzy z dumą wspierają największe dzieło polskiej motoryzacji (czyli symbol lat 80-tych na kołach, który z pewnością zdołał przeżyć wszystko – prócz sensownych przyspieszeń). To ludzie, którzy wiedzą, że Polonez to nie tylko samochód – to styl życia, a każda jego niedoskonałość tylko dodaje mu charakteru. I teraz wyobraźcie sobie, że w dobie superszybkich elektryków i nowoczesnych SUV-ów, Polonez dalej ma swoje wierne grono fanów, które nie widzi w nim auta, które śmierdzi spalinami i budzi litość na każdej stacji paliw – a raczej iconę nostalgii, jakiegoś romantyzmu z PRL-u, z nutą przygody w stylu „nie wiesz, co cię za chwilę spotka, ale i tak wsiadasz”. Fani Polonezów – Królowie Leniwych Prędkości i Cudów Inżynierii.

Auto, które nigdy nie rozczarowuje… bo nic nie oferuje.
Czujesz zapach? Tak, to zapach starego, spalonego oleju, którego Polonez nigdy nie przestaje wydzielać, niezależnie od tego, czy jest zimowy poranek, czy gorące popołudnie. Gdy wsiadasz do Poloneza, wiesz, że wkrótce przeżyjesz podróż pełną emocji – emocji frustracji, bezsilności, ale także patriotycznego poczucia, że to, co robisz, to forma sztuki. Tak, Polonez to zdecydowanie auto wyjątkowe – wyjątkowo leniwe, wyjątkowo głośne, ale też wyjątkowo niezawodne w swojej niezawodnej… niezawodności.

Polonez – smok na kołach, ale bez ognia.
A więc, jak to jest z tym Polonezem? Otóż, to prawdziwy mistrz w jednej rzeczy – paleniu paliwa. Tak, Polonez, niczym smog z najlepszych czasów PRL-u, pożera każdą kroplę paliwa, zostawiając za sobą nie tylko smugi spalin, ale i powód do łez w oczach kierowców, którzy myślą, że zapłacili za “mistrzowską maszynę inżynierii”. I tu pojawia się pytanie: Co dostajesz w zamian za te litry paliwa, które zmieniają się w nieznane substancje? Otóż – nic. Absolutnie nic. Polonez nie zna pojęcia przyspieszenia. Gdy wciskasz gaz, czujesz, jakbyś poprosił o przepustkę do nieznanych lądów, a auto daje ci odpowiedź w postaci delikatnego, leniwego skrzypienia. Na przykład na skrzyżowaniu – kiedy patrzysz na inne samochody, które ruszają szybciej niż błyskawica, Polonez po prostu… zastanawia się nad sensem istnienia. Wiesz, że nie masz szans w wyścigu. Polonez nigdy nie śpieszy się, ponieważ po prostu nie ma takiej potrzeby. Gdy ruszasz spod świateł, Polonez jakby musiał długo rozważyć, czy chce to zrobić, zanim w ogóle zacznie się toczyć. A po kilku metrach poczujesz, że już nie masz siły na dalsze oszukiwanie siebie – bo Polonez to po prostu symfonia lenistwa na kołach.

Siłownia na czterech kołach.
A teraz wyobraź sobie, że nie masz wspomagania kierownicy. To nie jest tylko tak, że Polonez staje się trudny do prowadzenia. To trening na siłowni. Jeżeli chciałeś mieć sześciopak na brzuchu, Polonez może być twoim osobistym trenerem. Ręce bolą po kilku minutach jazdy, ponieważ każdy zakręt to jak walka z przewagą grawitacyjną. I najlepsze jest to, że nawet nie zauważysz, jak szybko zmienia się kierunek jazdy – bo każda próba wykonania skrętu to jak zaciąganie ręcznego hamulca w sporcie ekstremalnym. To przygoda na całe życie. Wsiadasz do Poloneza i od razu wiesz, że przyszłość twojego ramienia zależy od tego, czy uda ci się w pełni okiełznać ten dinozaur. A jeśli nie… cóż, będziesz miał przynajmniej większe mięśnie.

Polonez – auto bez przyspieszenia, ale z charakterem.
Może Polonez nie potrafi przyspieszyć z miejsca szybciej niż twoje ulubione krzesło na siłowni, ale wiesz co? Polonez ma charakter. Niezawodny w swojej leniwieści. Przeżywał czasy kryzysu, przeżywał PRL, przeżył zmiany w modzie, a Ty… Ty nadal w nim jesteś. Bo Polonez, mimo swoich ograniczeń, nigdy cię nie zawiedzie. Oczywiście, pod warunkiem, że nie wpadniesz na problem z silnikiem po 20 minutach jazdy, ale kto by się tym przejmował? To jest przecież Polonez! To auto symbol, którego nie da się wymienić na nic nowszego. Tak, Polonez nie ma za dużo do zaoferowania, ale ma coś, czego nie znajdziesz w żadnym innym aucie: Nostalgiczną magię. A co ważniejsze – panoramiczny widok na bałagan na przednim siedzeniu, który powoli staje się częścią Ciebie.

Współczesna jazda Polonezem – Zawsze w cieniu.
Wielu fanów Polonezów zdaje sobie sprawę z faktu, że ich ukochane auto to relikt przeszłości, który z definicji nigdy nie osiągnie szczytów nowoczesności. Ale! To wcale nie przeszkadza im w tym, by zachować przekonanie, że to wciąż jedno z najbardziej klasycznych aut, które kiedykolwiek zjechały z taśmy montażowej. Polonez jest jak zegar, który pokazuje czas, ale nie spieszy się wcale. Nigdy nie będzie tak szybki jak inne auta, ale ma w sobie coś, czego te nowoczesne potwory nie mają: ciągłość historii, którą można poczuć na każdym kilometrze.

Polonez, samochód, który nie goni za niczym.
A więc, Polonez. Jeśli jesteś jednym z tych, którzy są gotowi dać życie za to legendarne auto, to wiesz, że to nie jest tylko samochód – to filozofia życiowa. Wiesz, że Polonez jest leniwy, wiesz, że nie przyspiesza, wiesz, że jest jak ta stara, nieużywana ławka na podwórku – ale to właśnie sprawia, że jest wyjątkowy. Tak więc jeśli Polonez nie pozwala ci ruszyć z miejsca, to nie jest to jego wina – to ty jesteś na czołowej pozycji w „nieśpiesznym wyścigu życia”, który trwa bez końca.

BMW – mani. Mistrzowie dróg

Dobra, to teraz czas na kierowców BMW – tych prawdziwych, którzy mają swoje osobiste, niepodważalne zdanie na temat wszystkiego, co dotyczy motoryzacji. A szczególnie o BMW. Zaczynamy! Kierowcy BMW – bo kto jak nie oni, ma prawo nazywać się mistrzami dróg?

Wstęp – czyli jak rozpoznać kierowcę BMW, zanim jeszcze zobaczysz, jak wyprzedza cię na trzeciego.
Kierowca BMW to postać absolutnie wyjątkowa. To nie tylko facet, który jeździ autem – to ktoś, kto żyje z przekonaniem, że każda jego podróż to wielka przygoda i nieustanne dążenie do perfekcji. Możesz go zauważyć na kilometr, bo jego BMW ma zawsze czyste felgi, a w silniku wciąż brzęczy „moc”, która nie pozwala przejść obok niego obojętnie. Nie wiesz, co się dzieje, ale już wiesz – zaraz przyspieszy i to tak, że będziesz miał problem z ogarnięciem, czy w ogóle widziałeś jego auto na tej drodze. A potem go słyszysz – szum wiatru w uszach, ryk silnika, jakby BMW właśnie wymyśliło na nowo dźwięk mocy. Po chwili pojawia się on – kierowca BMW. Zwykle ubrany w kurtkę, która wygląda, jakby właśnie wrócił z podróży służbowej do Frankfurtu. I nie zapomnijmy o okularach przeciwsłonecznych, bo przecież nie będzie patrzył na innych, tylko przyglądać się, jak wszyscy go wyprzedzają.

BMW – nie auto, a manifest motoryzacyjny.
Kierowca BMW nie jeździ samochodem. On żyje BMW. BMW to nie tylko pojazd – to sposób życia. To samochód, który przy każdej okazji przypomina innym uczestnikom ruchu, że „to on rządzi, a reszta tylko jest na drodze, żeby zrobić mu miejsce”. W tym aucie nie ma mowy o włączaniu kierunkowskazów. Kierunkowskaz to opcja, którą mają tylko ci, którzy nie wiedzą, że wyprzedzanie na trzeciego to styl życia. BMW to nie pojazd – to broń w rękach mistrza. Obroty silnika to melodia, którą kierowca rozpozna na kilometr. Jeśli skrzynia biegów zmienia tryb, to nie jest to przypadek – to symfonia precyzyjnego działania. Silnik nie pęka, nie wysiada. Silnik rośnie w siłę, a razem z nim rośnie ego kierowcy.

Styl ponad wszystko – czyli jak prawdziwy kierowca BMW traktuje wygląd.
Kiedy mówimy „BMW”, nie mamy na myśli zwykłego auta. Mówimy o sztuce na czterech kołach. Zamiast zwykłej karoserii masz tutaj metalowy manifest, który jest jednocześnie manifestem społecznym i społecznym poziomem kontroli nad ruchem drogowym. Typowy tuning? Jasne, że tak. Na pewno nie będzie to coś prostackiego, jak LED-y z AliExpress. To performance na najwyższym poziomie.
Felgi? Muszą być 17 calowe minimum, najlepiej o wyglądzie przypominającym koła z wyścigówki F1. A jak już coś, to tylko w wersji M, bo przecież M to stan umysłu. I nie, nie będzie to wydech, który wyciąga dźwięk jak z najnowszego sportowego samochodu. To dźwięk, który sprawia, że cała okolica rozumie: BMW tu jest, a reszta niech się martwi, gdzie ma miejsce.
Wnętrze? Skórzane fotele, tylko skóra, no chyba że „troszeczkę karbonu” na desce rozdzielczej. W końcu, co to za BMW, jeśli nie ma M Performance? A w tle? Tylko tuningowy system audio, który przyzwyczaja cię do wysokich tonów i ryków, bo co jak co, ale muzyka w BMW to prawdziwa symfonia.

Kultura jazdy – czyli jak „mistrz” drogi traktuje zasady.
Kierowca BMW nigdy się nie spieszy. On zawsze jedzie w swoim rytmie, a ten rytm jest zdefiniowany tylko przez jedno – „ja mam pierwszeństwo”. Oczywiście, prędkość to tylko kwestia interpretacji, bo jak prędkość przekroczy 100 km/h, to znaczy, że reszta świata za nim po prostu nie nadążyła. Zawsze przyspieszy przy wyprzedzaniu, a jeśli nie ma drogi, to i tak się uda – bo BMW zawsze znajdzie sposób. Czerwone światło? Przecież to tylko opóźnienie. A na zakrętach? To nie zakręt, to tylko chwila, by zwiększyć prędkość na najbliższej prostszej drodze, bo… BMW wie, co robić.

Myjnia, zlot, spot – czyli życie towarzyskie kierowcy BMW.
Weekendy są inne, jeśli jesteś kierowcą BMW. Spoty? Oczywiście, ale tylko te, które odbywają się w strefach prestiżowych, bo przecież nie będziesz zjeżdżał na parking przy Biedronce, kiedy obok masz spot przy luksusowym salonie. Tam, gdzie parkuje tylko elita, a rozmowy toczą się wokół prezentacji nowych akcesoriów BMW, wymiany doświadczeń i szybkich przejazdów przez miejski ruch. Podczas zlotów kierowcy BMW nie pytają, co się dzieje – oni pokazują, jak to się robi. A gdy zapytasz: „Ile pali?” Usłyszysz: „Mało, ale jak wiesz, to nie o paliwo chodzi”.

„Sprzedam BMW”, ale nikt nie uwierzy.
Kiedy kierowca BMW decyduje się sprzedać swój pojazd, od razu wiesz, że to nie jest sprzedaż, tylko zmiana kontekstu. Tytuł ogłoszenia brzmi: „BMW E46 – projekt, marzenie, do lekkiego dopracowania”. Opis? „Auto ma duszę, jest niezawodne. Zdarzyły się drobne przygody, ale to tylko dodaje charakteru.” I nigdy, nigdy nie sprzeda. Co najwyżej zostawi w garażu, bo to nie tylko auto – to kawałek życia.

BMW to nie auto, to filozofia życia.
Kierowca BMW nie jeździ dla Ciebie. On jeździ dla siebie. Dla swojego mistrzowskiego podejścia do drogi, dla tego momentu, w którym auto wzbija się na wyżyny. Dla tej chwili, kiedy każdy dźwięk silnika to prawdziwa symfonia, a każda podróż to nowa przygoda. Bo kierowca BMW wie jedno: na drodze jest tylko on i jego auto. Wszystko inne to tylko tło, które nie nadąży.

POWRÓT